Agnieszka Sroczyńska: Podczas ostatniego spotkania autorskiego w Krakowie wymieniła Pani swoich najważniejszych mistrzów m.in. Tadeusza Różewicza. Wspominam akurat o nim, bo to on usilnie „wracał do źródeł” i nie wstydził się przyznawać, że „nie wyskoczył z własnej głowy”. Jednym z tych źródeł była dla niego poezja Jana Kochanowskiego. Przy czym Różewicza inspirowała bardziej jego „przezroczystość formy”, mniej tematyka ludyczna. W Pani poezji jest zarówno przezroczystość formy jak i porównywalna do Kochanowskiego czułość do wsi, przyrody, zwierząt, dzieci. Czy te analogie wypływają z zupełnie innych inspiracji, czy jednak również z poezji Kochanowskiego?
Jadwiga Malina: To prawda, Różewicz bardzo dbał o swoje źródła, nie ukrywał wielkiej miłości do Staffa, do Kochanowskiego. Wspaniale, że Pani o nim wspomina, choć przytoczone porównanie wydaje mi się dość śmiałe. Kochanowski jest i będzie stale obecny w polskiej poezji, tak jak obecny jest w naszym języku, także tym codziennym. Wszyscy chcąc nie chcąc pijemy z tego źródła. Pił z niego Mickiewicz, Słowacki i Miłosz. Pił Leśmian. Jednak, kiedy pyta mnie Pani o mistrzów, przychodzą mi do głowy inne nazwiska. Poeci rzemieślnicy. Poeci kuglarze. Poeci filozofowie. Plewiący i przycinający. Kochanowski jest nimi wszystkimi naraz, a to może trochę onieśmielać.
Chciałabym, żebyśmy porozmawiały o tej czułości do zwierząt i w ogóle przyrody. Wydaje się, że stawia Pani znak równości między wartością życia wszystkich stworzeń („Na śmierć wróbla lub mazurka”). Istnieje stereotyp, że ludzie na wsi nie rozczulają się nad losem zwierząt. Pani jest jego zaprzeczeniem.
A może to nie czułość, a czujność? Sama nie wiem. Ale tak, ma Pani rację, świat przyrody jest dla mnie święty. Proszę jednak nie łączyć tej deklaracji z postawą wyłącznie ekologiczną. To coś jeszcze innego. O czym nie da się opowiedzieć w kilku zdaniach. Zawsze byłam mocno związana z naturą, jednak myślę, że miejsce urodzenia nie ma tu większego znaczenia. Podobnie jest z okrucieństwem wobec zwierząt. Bez różnicy - miasto czy wieś. W każdym z tych obszarów dzieją się przecież rzeczy straszne i niepojęte. Tak niepojęte jak trzymanie psa na łańcuchu w epoce kamer i alarmów. Tresura dzikich kotów. Eksperymenty na żywych organizmach. Niestety nasze postępy w miłości są marne. Niczego się nie uczymy. Usprawiedliwiamy się ciekawością, choć już widać, że ani ona, ani rozwój technologiczny nas nie ocali.
Taka czułość do dziecka i taka uważność obserwacji jak w przypadku Pani poezji zdarza się rzadko. Z żyjących polskich poetów znam tylko jednego – Tomasza Jastruna – który potrafi równie sugestywnie, równie pięknie oddać powszednie sytuacje, w których uczestniczy dziecko. Zastanawiam się, czy pisanie o dziecku przychodzi Pani łatwo (bo takie odnosi się wrażenie), czy jednak nosi Pani w sobie długo jakąś sytuację, obraz i wielokrotnie go przemalowuje zanim uzyska tę ostateczną postać?
Bardzo dziękuję za te miłe słowa, ale nie umiem powiedzieć, czy temat dziecka, dzieciństwa jest dla mnie tematem łatwym czy trudnym. Jest na pewno jednym z moich tematów podstawowych. Ważnych. Nie wiem też, dlaczego do niego tak chętnie wracam, ale najpewniej łączyłabym to z pojęciem czasu, który jest własny, niepoddany, wolny od obowiązku i nakazu. Mam na myśli okres wczesnego dzieciństwa, pierwsze pięć, sześć lat życia, zanim pójdziemy do szkoły. Coś, co nigdy więcej już nam się nie przydarzy. Łąka w rękach. Rozmowa z durszlakiem. Niestety większość ludzi szybko zapomina, że miało taki skarb. Utrata czasu własnego jest przecież bezbolesna i następuje dziś znacznie wcześniej niż kiedyś. Świat ponagla nas w stronę stada. A stado to coś, czego trochę się boję.
Wiersze o rysowaniu Piotrusia są majstersztykami. Ale też świadczą o Pani zmyśle plastycznym. Dla niewtajemniczonych dodam, że Pani również rysuje. Zna Pani esej Różewicza o „oku poety” z „Przygotowania do wieczoru autorskiego”? Pani oko nazwałabym zdecydowanie „plastycznym”.
Znam ten tekst, mam nawet w domu stare „piwowskie” wydanie tej książki. Różewicz nazywa tam „oko poety” pierwszą kamerą filmową. Myślę, że takie oczy mieli Mistrzowie z Lascaux. Takie oko powinien mieć każdy artysta. Początkiem opowieści jest oczywiście słowo, ale może się ona toczyć także poza nim. Dlatego umiar w poezji jest dobry. Dobry jest także w rysunku, rzeźbie, już trochę mniej w malarstwie.
Na ile tożsame, a na ile różne są dla Pani te dwie czynności - rysowanie/malowanie i pisanie wierszy?
Rysunek i pisanie to dla mnie dwie odrębne przestrzenie. Rysuję rzadko i niekoniecznie. Za to pasjami podziwiam obrazy. Świat sztuk plastycznych, dzieł sztuki, to moja wielka miłość. Muzea, antykwariaty, galerie, są dla mnie jak woda.
Należy Pani do Krakowskiego Oddziału Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Na spotkaniu wspomniała Pani, że życzliwe przyjęcie przez starszych członków Stowarzyszenia, komplementy na temat Pani poezji przyniosły odwrotny skutek – przystopowały Panią w tworzeniu. Co zatem poradziłaby Pani młodym próbującym sztuki pisarskiej – wstrzemięźliwość we wstępowaniu do grup literackich, czy przeciwnie – szukania ich czy nawet tworzenia nowych? Co daje Pani przynależność do SPP?
Kiedy mówiłam o tym nieco nadmiernym zainteresowaniu moją osobą przez środowisko literackie, miałam na myśli wczesne lata dziewięćdziesiąte i mój debiut. Wtedy nie mogłam nawet marzyć o Stowarzyszeniu, zresztą nie marzyłam. Do Stowarzyszenia Pisarzy Polskich zostałam przyjęta dopiero w 2012 roku, kiedy prezesem Oddziału Krakowskiego była prof. Gabriela Matuszek. Nie chciałabym w żadnym razie doradzać w kwestii zrzeszania się. Myślę jednak, że wcześniej czy później przychodzi moment, kiedy szukamy środowiska. Kiedy nasza przygoda z literaturą przestaje być tylko przygodą, a staje się naszą pracą i codziennością. Jak Pani wie, sytuacja pisarzy w Polsce jest trudna, mam tu na myśli głównie tych autorów, którzy nie wydają tzw. literatury popularnej, choć i w tej grupie nie brakuje problemów. Wszyscy skupiają się na rozwoju czytelnictwa i infrastrukturze bibliotek, kombinują jakby tu zachęcić dzieci, ośmielić starszych, sprzedać, zarobić. A gdzieś na samym końcu tej wyliczanki jest ten, od którego ta wyliczanka powinna się zaczynać, czyli pisarz. Pisarz, którego nikt nie pyta o zdanie. Pisarz, któremu z trudem (czasem łaską) płaci się za spotkanie autorskie, w wybudowanej za grube miliony bibliotece. Pisarz, którego pomija się w debatach, nie zaprasza na konferencje. Dla którego otrzymanie państwowego stypendium graniczy z cudem. Są oczywiście wyjątki, na przykład tych pięciu, sześciu pisarzy celebrytów, bez których nie może obyć się żaden festiwal literacki. Jednym słowem jest źle. Zatem kiedy pyta mnie Pani, co daje mi członkostwo w SPP, odpowiem trochę górnolotnie, że poczucie wspólnoty. Porozumienia z grupą ludzi, której nie trzeba tłumaczyć, komu potrzebny jest pisarz i po co współczesnemu człowiekowi wiersze. Nawet sobie Pani nie wyobraża, jaka to ulga.
Jaką krytyką, jakim rodzajem wsparcia „starsza koleżanka po fachu” może pomóc młodemu adeptowi sztuki pisarskiej?
To zależy, czego ten ktoś oczekuje, ale na pewno pomagać trzeba. Moja pomoc nie dotyczy wyłącznie młodych autorów, ale też starszych kolegów. Działam w Krakowie przez Stowarzyszenie, a w Myślenicach przez Grupę Literacką TILIA, którą kieruję od 2009 roku. Jeśli zaś chodzi o warsztat, to mogę jedynie powiedzieć: czytajcie, czytajcie, czytajcie. Nie zniechęcajcie się odmową druku, milczeniem wydawcy, złą krytyką. Przychodźcie na spotkania Koła Młodych, które działa przy Krakowskim Oddziale SPP. To bardzo dobry adres na początek.
Zasiada Pani w jury konkursów literackich. Jakie wiersze zwracają Pani uwagę?
Wróciłabym tu znów do Różewicza, którego przywołała Pani na początku naszej rozmowy. Podobnie jak On nie znoszę kostiumów. Poza tym dobrze, jeśli znajdzie się w takim wierszu jakieś życie, ewentualnie śmierć. I to, w zasadzie powinno wystarczyć.
Dziękuję za rozmowę.
zdjęcia: Krzysztof Lis, dzięki uprzejmości Biblioteki Kraków