NIGDY NIE BYŁAM W GÓRACH
Gdy wszyscy odjeżdżają, należy pomyć naczynia,
wyrzucić wyszczerbioną miskę, usmażyć kotlety.
Było południe i poszłam spać - niespokojne sny
miałam, całą sobą odwiedzając Kaszuby i kuchnię
ciotki Anki (weszłam na chwilę; majtki mi spadły -
ach, jak tam inaczej! i gdzie się podziały
drewniane gniazda spod okna?).
Później to już można z czystym sumieniem losowo
przeglądać nowe, przeczytane książki: podobno,
do których się nigdy nie wraca. Nie wiem, czy jestem
gotowa na współczesną prozę, zważywszy wiek i ogólny
stan - nie można już za dużo.
Więc odjechali, a dom na powrót zapełniał się dźwiękiem:
stukanie, szybkie kroki ze schodów, skrzypienie drzwi
na werandę. To wiem na pewno - wybrałam Wally`ego
Lamba; zawsze to coś innego niż telewizor, po włączeniu
którego chory człowiek dowiaduje się, że jednak stan
beznadziejny.
Trochę przeraża mnie objętość - to jakby w obliczu gór
widzieć schodzącą lawinę, która ot tak,
życie zabiera.
CIAŁO
to była sobota i nic nie zapowiadało żadnych
planów które miałyby jakieś niesłychane znaczenie
planów które odbiegałyby od schematu więc tak
krzątałam się całkiem zwyczajnie po domu
a jednocześnie odchodziłam od niego niezauważalnie
bez drgań i zgrzytów bez słów i zbędnych gestów
nie żegnałam się z nikim bo nigdy nic nie wiadomo
wchodziłam do siebie z lekkimi oporami oczywiście
jeszcze te nitki do zwinięcia i schowania jeszcze
odbierając telefony ale już niecierpliwiej jakby
stanęły na mojej wsobnej drodze jeszcze i jeszcze
ujrzałam Świt Odysei burzący stary porządek obcej mi
rzeczywistości i lekko zabolało mnie serce gdy znowu
widziałam beznadziejnie zasmucone twarze ludzi dotkniętych
automatyczną serią nieszczęść na końcu świata
gdy weszłam w ciało ciało ukryło mnie siedziałam cicho
nikt nie miał dostępu do mojego ciała ciało ciepłe ciało niestałe
ciało niebieskie kielich mojego ciała bramo otwarta
domie doczesny arko sprzeniewierzenia która nie ocalasz
ciałko zieleni filtrze pełen nieczystości ty które dławisz
pragnieniem które sprzeciwiasz się nicości Ciało
Grzegorza Ciechowskiego zamknięte w piosence
(od dawna chciałam go uwiecznić) ciało żuka i biedronki
obleczone po co w chitynowy pancerz ciało dobre i ciało wyklęte
i płonące na stosie pełzające do celu unoszące się na powierzchni
pogrzebane w ziemi jedno w drugim doznające rozkoszy
(czego ciało potrzebuje tego Bóg nie zakazuje) i noc nastała
ciało Chrystusa trzeba już zasnąć amen
trzeba już zasnąć amen
OPÓR
wyszłam przed dom o poranku i widziałam czerwone
słońce słyszałam ptaszęta które chwaliły nowy dzień
mogący być cudem w tym szaleństwie zniszczenia
w opozycji do świata ja człowiek z białą chorągiewką
w ręce lecz to tylko pozór
bo w ludziach jest moc nie do opisania o tym mogą
opowiedzieć bardzo stare drzewa które widziały niejedno
może wyhuczeć odwieczny ocean i wylewna rzeka
właśnie chyba o tym śpiewają dzisiaj ptaki kiedy krzątają się
tak łamiąc opór powietrza
i tylko czasem tylko czasem ziemia
głębiej westchnie
BOSSMAN
Powracał jak przypływ; wtedy zakładała czarną
wiatrówkę i wychodziła nad morze, by grodzić go,
okrążać, zachodzić od tyłu, ale wymykał się
z pojęć, przelatywał przez palce. Linią brzegową,
wgłębieniami śladów, szła powoli - oddalał się,
jak głos mieszany w pomarańczowym zachodzie.
Na policzkach wiatr - zaledwie lekka bryza - siadał
drobinkami jodu. Odpinała mu płaszcz, jak skrzydła.
Nie było sensu iść dalej: trzeba poprawić poduszkę,
zdmuchnąć latarnię morską, wygładzić oddech.
I ja staram się zasnąć; ostatnie co widzę, to on
wchodzący w mocną mgłę - rozkołysana cisza mew;
Księżycowy blask, rozlany po obrazie ręką Mistrza.