Grzegorz Marcinkowski

ur. w 1987 roku, jeden z laureatów organizowanego przez Biuro Literackie projektu Połów, debiutował w almanachu Połów. Poetyckie debiuty 2014-2015. Autor tomu wierszy Znany motyw oglądania wielokrotnie oglądanych zdjęć (Fundacja Duży Format, Warszawa 2018)

Mieszka i pracuje w Dąbrowie Górniczej.    

Drugi

 

Wyobraź sobie, że stoimy w samej awangardzie

apokalipsy, na szpicy końca, za nami wir i zgliszcza,

przed nami kamienice, bloki, przeszklone gmachy biurowców.

Wszystko to już pęka. Wszędzie rysy: w szkle, marmurze,

metalu, plastiku, pająkowate, cienkie jak włos.

 

Pomyśl: całe miasta drżą niedostrzegalnym drżeniem,

wstrząsy czujemy tylko my. Czujemy na plecach płomienie,

spalony papier przylepia się do naszych włosów, popiół

otrzepujemy z ramion, uszy mamy pełne skłębionego

jazgotu palonych opon i miażdżonych karoserii.

 

Wiem, pisałem ci już o tym. Teraz już nie piszę.

Bardziej niż eksplozji boję się wysokiej frazy.

Walter Benjamin też nieszczęśliwie kochał

Asję Lacis, nawet do Moskwy za nią pojechał

i pełen chłodnej rozpaczy drobniutkim

pismem kryptografa spisywał dziennik podróży.

 

Znikniemy podczas seansu w kinie studyjnym,

zanim z ust nam spłynie wyuczony zachwyt.

Na jednej z konferencji zatniemy się ołówkiem,

albo na domówce otwieraczem do butelek.

Pomrzemy w kafejkach nad małą latte,

na skórzanych oparciach, na ścianach klubów

odcisną się nasze kształty.

 

 

 

Trzeci

 

Albo taki kadr: samotny mężczyzna w pokoju,

gdzieś tam ładują broń. Kula jeszcze w magazynku,

arterie jeszcze przewodzą krew. Za zadymioną szybą

ruchy i rozmowy, niepewne ruchy, jakby na ostrzu.

 

Mężczyzna słucha, jesteś nim przez chwilę i opuszczasz

go, lądujesz na suficie, w ogniu żarówki. Mężczyzna

zapala papierosa, widzisz jego głowę jako czarną

plamę, każdy jego gest jest tylko zamazanym kształtem,

 

poruszonym ujęciem. Jeszcze widzisz, ale coś cię przesuwa w tył

w miękką ciemność. Albo taki rytm: krople uderzają o blachę, wokół

tylko pełganie, neony, niepewne obrysy sylwetek, tarcze komórek

migają nerwowo. Jesteś innym wzrokiem, całym widzeniem.

 

Całym miastem. Wizjerem, kamerą, bogiem tego miasta,

bo to miasto nie ma innych bogów. Świt czerwieni się

nad budynkami. Rozwijasz się. Narastasz.

 

 

 

Czwarty

 

Piszę do ciebie maila, którego nie wyślę.

Jeśli pisać, to wyobrażone listy. Nie do umarłych

bo to za wysoki adres. Zresztą umarli są

rysą na pocztówce,  portretem w salonie

obok matki boskiej, nieuchwytnym

zapachem w długo niewietrzonym mieszkaniu.

 

Jeśli pisać maile, to do tych, co nie odpowiedzą.

Których życia są jak szyba do której przywieramy językiem.

Dla których bardziej jesteśmy umarli ,

niż dla nas ci, do których nie chcemy pisać.

 

Stoisz nad językiem.

Przechylasz się przez krawędź.

Na dnie ja albo mój powidok,

co szuka w Tobie twarzy

i gestów. Przejrzystość kształtów

w odwróconym odbiciu.

 

 Jeśli pisać to dla zgrywy. Do tych, co stoją odwróceni,

 jeśli nie krzykniesz, za nic nie obejrzą się.

 

Mój krzyk jest zimny.

 

 

 

Piąty

 

Za dużo wydaję. Muszę przystopować. Dopiero co sobie postanowiłem,

a już mierzę przed lustrem marynarkę, taką dopasowaną, co z daleka wygląda jak z aksamitu.

 

Robię miny przed lustrem, mierzę do siebie pistoletem z palców. Za dużo przebywam

poza sobą i potem zbyt powierzchownie próbuję wrócić. Kiedy znikam

przypominam niewyraźny głos, niewyraźny, podobny do szeptu szum. Jestem

zapętlonym sygnałem skierowanym donikąd.

 

Wracam długo, patrzę na siebie odbitego w lusterkach samochodowych, na wystawach,

w witrynach. W obrotowych drzwiach jest mnie kilku i wchodzimy wszyscy naraz,

z każdej strony. Jest w mojej substancji coś mętnego. Pamiętasz jak piliśmy ciemne w Atmosferze

i gadaliśmy, byłem wtedy każdym klientem lokalu, obserwowałem nas zewsząd.

 

To takie modne.

Krytycy w arafatkach pochylą się nad moimi wierszami, będę skandowany,

spłynę krtaniami, odezwę się w snach, nabrzmiały i zniekształcony roztwór z imprez,

redundantny tekst, co wybrzmiewa z tysiąca małych ekraników, z telebimów,

 

biały proszek rozprowadzany na koncertach, podczas których skóra pierzchnie od brokatu,

a arktyczna zieleń świateł lęgnie się, pączkuje w źrenicach, utrwala w zwojach mózgowych,

zapisuje na twardych dyskach. Będę przesłuchiwany, oglądany, samplowany,

stanę się memem, wariacją nieskończonych powtórzeń w pustce obłej pory, 

 

Ani to dzień ani noc, brak sygnału, przerwa. Mówię sobie, że koniec. Przerywam

sobie w wielu postaciach, wielu formach, wielu czasach. Mierzę do siebie pistoletem

z palców.

 

 

 

Siódmy

 

Nie będziemy wertować ksiąg, pożółkłe strony będą tylko naszym snem.

Rozdwojenie przesuwa granice między mną a tobą. Nawet nie

o jedność chodzi, ale o pojedynczy znak podobieństwa. Długo nie milknie

miasto, chmury wloką pociemniałe podbrzusza po asfalcie, nie ma gdzie

iść, mgła rozchodzi się szybko, nikniesz z każdym krokiem jakbyś szedł

Przeze mnie, a nie obok, swobodny głos, wołanie tożsamości

 

wyrwane z ciała i rzucone w rozległy przestwór, przepaść oka odwróconego

ku sobie jak w dawnych traktatach. Z naszych spacerów już nic nie wynika,

snujemy wąskie  cienie przez chodniki, wstępujemy do kawiarń, nawiedzamy 

opustoszałe mieszkania, gdzie pojawia się jeszcze czasem czyjeś spojrzenie

przy firance, delikatna nerwowość gdy oczekiwanie rozmasowuje koniuszki

nerwów, nawleka na naszą cierpliwość niespokojne obrazy, jakby dwa widoki

 

nałożyły się na siebie i rozmazały, znów ta podwójność na dnie widzenia, na krawędzi

południa, tuż za polem na którym zakwita zwycięski hermetyzm, rolety spuszczone,

nadpsuty półmrok między lenistwem a czymś dużo gorszym, co niewypowiedziane

zalega pod każdym oznajmieniem. Roję zwycięstwa, a w mojej głowie rośnie twoja

wczorajsza nieśmiałość, gdy schowałeś się cały, gdy niepostrzeżenie się wymknąłeś

bez słowa, albo ze słowem szeptanym poza mną. Mam czaszkę wyłożoną czymś

 

miękkim, tak, że gdy zapadam w siebie pochłania mnie ocean ślepych dotyków.

Z twojej strony może tego nie widać. Zamieńmy się stronami, zanim się utrwalą.

 

Powrót