Joanna Żabnicka

(ur. 1989), poetka o ciągotkach teatralnych. Publikowała m. in. w "Arteriach", "Czasie Kultury", "Dwutygodniku.com", "Tygodniku Powszechnym", "Wakacie" i "Zeszytach Poetyckich". Pomysłodawczyni i prowadząca spotkania z cyklu Poezja naStanie w jednej z poznańskich księgarń. W almanachu Połów. Poetyckie debiuty 2011 mieści się jej arkusz poetycki Tymczasem; wkrótce ukaże się jej debiutancki tomik Ogrodnicy z Marly nakładem WBPiCAK w Poznaniu.

 

Obejdzie się

 

Litery, litery. Odciski, stemple.
Buty, listy. Co najbardziej wyszło
w tym życiu, co wyszło poza
nie? Teraz niewiele już, niewiele
tu smutku, coraz mniej stukotu
oddalających się pociągów, niewiele
ich zostało po tej stronie. Coraz mniej łączy. A jednak mamy
zachować płynność w żegnaniu, być
biegłymi w sztuce, która od nas
zależy najmniej chyba ze wszystkich.

 

 

Wiecznie zielone

 

A potem dzieje się zwyczajnie: rozkłada
ramiona, skłania głowę i
znika, bo nie umiera przecież. Jest nieśmiały. Nie ma

 

komu być ogrodnikiem, a nawet jeśli,
to pewnie schowa się przed kobietami
biegnącymi w rozpaczy. W milczeniu zaostrzy
nożyce, przytnie najbujniejsze pnącza
i nie będzie pił więcej. W tej opowieści jesteśmy
tylko ludźmi. Bo jesteśmy.

 

 

Obejrzyj

 

Patrzymy przez okno kawiarni na
latarniany dukt, na w szkle zamkniętych
ludzi. Śmieją się, piją i patrzą przez
okno, w naszym kierunku. Morze przybiera
fakturę śledziowej skórki, tłuste
krople oliwy ześlizgują się na brzeg: prawda. Beże i szarości,
światłocienie, cień – ciało. Latarnia zamyka pejzaż
betonowym wykuszem. Wytykamy palcami brak
horyzontu i odtąd nie ma dokąd pójść. Ludzie za szkłem
uśmiechają się i wskazują na nas. Zmierzcha. Symetrie ciał toną
w mroku, o taflę stołu uderzają palce, coraz mocniej
podgryzane przez ogrodników o suchym pysku.

 

Obejrzyj się

 

Teraz mrok przycinany przez ogrodników w załomach
ciała, cień po dniu; świta. Beże i szarości wracają na
twarze. Obedrzyj się, a zobaczysz – prawda? Pierzcha
kształt, spierzchnięta skóra, zrzucone z latarni światło
rozprasza beton. Ludzie za szkłem wznoszą toast. Blasku
w naszych kieliszkach akurat tyle, by nie zapomnieć,
że to jeszcze przez chwilę noc. Chrzęst szkła
pomieszany z otwierającymi się
w śmiechu gardłami. Podnosi się dzień,
zapada kawiarnia, wzrusza
się ramionami. Było –
nie ma, ciało – cień, kwarc migotliwy.

 

W środku centrum gromadzi się gruz

 

Gdyby ktoś stał w oknie tej nocy. Ale nie. Po ciężkim dniu na dworcu
głównym, gdy zaczął padać sufit nowej galerii
handlowej, nie patrzył nikt. Ściany stały do siebie plecami, choć
przecież musiały się wzdrygnąć, nagle zbudzone.
Ludzie biegli dłużej niż dźwięk. Zdążyli
zobaczyć, jak w oknach zastyga cisza.

 

 

Powrót