Karol Maliszewski

Urodził się w 1960 r. w Nowej Rudzie, gdzie mieszka do dzisiaj. Pracuje w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. Opublikował osiem zbiorów wierszy – ostatnie to „Potrawy pośmiertne”, 2010 i „Ody odbite”, 2012 oraz siedem książek prozatorskich, m.in. „Faramucha”, 2001 (nominowana do Paszportu Polityki), „Sajgon”, 2009, „Manekiny”, 2012, „Przemyśl-Szczecin”, 2013 (nominowana do Śląskiego Wawrzynu Literackiego). W roku 1999 ukazała się jego książka krytycznoliteracka pt. „Nasi klasycyści, nasi barbarzyńcy”, a w 2001 druga książka tego typu, zatytułowana „Zwierzę na J. Szkice o wierszach i ludziach”. Następnie wydał: „Rozproszone głosy. Notatki krytyka”, 2006 (nominowana do Nagrody Nike), „Po debiucie”, 2008, „Pociąg do literatury”, 2010. Jest współautorem podręcznika „Jak zostać pisarzem”, 2011. Ostatnio wydał książkę krytycznoliteracką pt. „Wolność czytania” i wybór wierszy z lat 1984-2014 zatytułowany „Jeszcze inna historia”. W 2017 zadebiutował jako twórca dla dzieci książką pt. „Przypadki Pantareja”.

 

 

Wiersz dla Georga Bataille’a

                                  (i Krzysztofa Matuszewskiego)

Hadesie, czasami jesteś dupkiem,
przepuszczasz jak zużyta dętka,
nabierasz wody; nie głosowałem
za nieszczelnym królestwem,
umowną śmiercią; zresztą,
za niczym nie głosowałem,
nie chodziłem na wybory. Raz
czy dwa robiłem podejście
pod urnę, taki podkop wyobraźni,
ale strażnicy wyprowadzali z cienia
na gorąco ogłupiające
słońce. Mieli w klapach orzełka
albo kanię, coś drapieżnego,
i chyba ważny był kolor,
tak, kolor, a nawet dwa kolory.
To miało mnie określać,
wskazywać miejsce w języku;

i nawet słowo „chuj”
nie wybijało już na niepodległość,
a nie znam drastyczniejszego,
skoro „pizdę” zużyło poprzednie
pokolenie. Tedy wróciliśmy
do źródeł, grzebiemy w gównie,
rozcieramy je na dalsze znaczenia.
Nic tu po nas; nic tu,
nic tam, i jeszcze pośrodku;

kiedyś, Hadesie, wrócimy do przerwanego
teraz jadę do pracy. Wrocław czeka.

 

 

Ciemnowidzenie

 

To po matce: księżycowy spazm
w biały dzień, nerwy łączą się z kosmosem
(zawraca krew) przez gliniane tabliczki,
korę uciekających drzew. Znowu jadę
między słowa i ich posępnych właścicieli.
Uśmiechnij się jeden z drugim,
kiedyś będziesz nominowany, poczujesz
jeszcze większą pustkę.

I wieże kościołów: zużyte ołówki
kreślące komuś plany na przyszłość;
jak czułki wbite w zwały chmur
przynoszą wiadomość – niczego tam nie ma,
rdzeń się wypalił.

Ale módlmy się dalej
rytmicznie, miarowo,
niczego lepszego nie wymyślono.

 

Dziennik podróży. 7 listopada 2014                          

                                    Rafałowi Różewiczowi

Nie zdaje sobie sprawy, że właśnie zdaje
sprawę. Potem klucze, odznakę, znaczone
karty. Ktoś to odbiera i przemyca
na dupy stronę. Struga moczu za ścianą
na razie ich nie dotyczy. Szyba drży,
odbierający szarpie głową w rytm, tik
szuka swojego tak. Ktoś, kto nakręca
ten zegar, dziwi się słowu „wakat”,
w jego stronach nie chodziło. Znaczy,
nie dochodziło do użycia. Jeżeli już,
to za plecami, wakowało nieznacznie,
nie w takich słowach. Nie w takim stanie.

Doprowadzić do stanu i zdać sprawę,
jak się doprowadzało na miejsce
zbiórki, jak się ćmiło papieroska
w cieniu zroszonej morwy; potem nadjeżdżał
autobus i wszystko cichło,
choć zgodnie biły serca uczestników
pielgrzymki. Nie zdążyli tak zrobić,
żeby była pieszą. I nagle zgrzyt:
zatrzymani przez władzę z braku
dowodu. Wyrywało się wiele słów
na obronę, lecz za każdym razem
brzmiały jak atak.

Zrezygnowani opuścili głowy do połowy
masztu. Wakat.

 

Wyjaśnienia

 

Ludzie mówią, że żyję tak,
jakbym nie zauważył śmierci
cioci Lali. Gówno prawda.

Kto wie, co kogo obeszło,
a co nie, co ugrzęzło
na zawsze; ta jedna ość więcej.

Po tylu pogrzebach masz
już w sobie cały szkielet
rybi. Ostatniego dnia

uniosła się na łokciach
i powiedziała: „no, teraz idźcie,
ja się muszę zająć sobą”.

I się zajęła.
Takie są nasze zajęcia.

 

Wysłannik

 

Długo stał u drzwi,
wreszcie siadł, po naciśnięciu klamki
okazał się czarną plamą rozlaną
na progu; nie chciało się zakładać okularów,
by zobaczyć świat, jak należy,

coraz jaśniej za drzwiami,
coraz ciemniej na progu;
nie mamy mleka, nie znamy
twojego języka; ten, kto cię
wysłał, musi być potężny

albo wcale nie musi, lekki jak tchnienie
igra sobie a (zawsze jakieś sobie a
i sen pomiędzy: klocki porwane
przez powódź ze stołowego, giętka piła
wyrwana siłą z drwalki).

Wysłannik rozpłynął się we mgle.  

 

 

Powrót