Katarzyna Zwolska-Płusa

mama, żona, asystentka uczelniana, nauczycielka języka polskiego, filozofii, etyki i wiedzy o społeczeństwie w alternatywnej szkole ALA w Częstochowie, tutorka, miłośniczka gór i podróży pociągiem. 

Publikowała poezję między innymi w "Dwutygodniku", "sZAFie", "2miesięczniku", "Migotaniach", "Helikopterze", "Fabulariach", oraz na stronach Fundacji Karpowicza, Śląskiej Strefy Gender, prozę w "Nowym BregArcie" i "Helikopterze". Finalistka „Pracowni Po Debiucie” Biura Literackiego za zbiór opowiadań „Magnolie”.

Debiutowała tomikiem „Cud i Anomalia” (Stowarzyszenie Żywych Poetów 2017).

pierwsza jesienna infekcja

                                                            Sarze

 

zmierzch pierzcha. kaszel chrobocze ci w gardle

od godziny. przykładam usta do twojego czoła

i otwiera się świat: różowa skóra jako początek

wszystkiego, za długie noce, za krótkie skarpetki,

słodkie mleko.

 

na początku nie było nawet słowa, choć dawali

słowo, że będę w tym dobra. ale nie potrafiłam

mówić do ciebie, przybierając grymas jednostki

chorobowej. na początku był płacz, wyrzynanie się

zębów, zranione piersi.

 

dziś wstajemy rankiem  jasne, rozpalone

gorączką jak słońcem. twoje włosy mają kolor

świtania, układają się na mnie, zlepiają mi rzęsy,

więc widzę tylko ciebie. to znaczy, chcę powiedzieć:

widzę ciebie jasno.

 

 

 szeol

                              Łukaszowi Suskiewiczowi

 

niebo chyli się ku upadkowi.

między drzewami

migotanie przedsionków bogatych domów -

dzisiejsze tętno prowincji.

mario, nie jesteś dobrą matką (serio kupujesz

dziecku prezenty na BP?)

józefie, zabierz małego chociaż siódmego dnia.

dlaczego wciąż uciekasz, głupi ośle?

niebo chyli się ku upadkowi jak źle postawiony dom.

przemów do mnie ludzkim głosem, kochanie.

czujesz? ciśnienie wzrasta aż wszyscy pomrzemy.

 

 

 

 

 

krakowiak

 

chciałam zaprosić cię tutaj, ale jestem po lekturze Grynberga.

myślisz: minęło osiemdziesiąt lat. czas w tej materii nie mija,

gdy tą materią jest Polska.

 

chciałam zaprosić cię tutaj, ale w tym miejscu pękają szwy

i serca. moje ciało i ta ziemia  bardzo kruche, więc sam rozumiesz.

 

raz już zrezygnowałeś. nie czekałam na czerwień, ale i tak spłynęła ze mnie

jak wstążka. to jakiś chory taniec. tutaj wszystko kręci się w obiegu zamkniętym,

czymś w rodzaju zaburzenia rytmicznego,

 

z którego wyrwałeś się, z którego wyrywają się ludzie na różne sposoby.

mówi się o nich: martwi i emigranci.

 

 

 

jaskółcze ziele 

                                  pamięci braci

 

zapytała: jak wyleczyć się z tych narodzin? 
żyjąc czy umierając? 
powiedział jej: uzdrowienia przychodzą
jedno po drugim  truskawki, czereśnie, jabłka.
ona mówi: dojrzałość nie jest możliwa.
te drzewa, podparte tyczkami,
skarłowaciały owoc żywota.

 

on mówi: strzeż się kobiet w ciąży 
i dumnych ojców. ich dobroć jest jak
jaskółcze ziele. zauważ, od narodzin do śmierci 
rozciągają się pola interpretacji. 
mówimy sobie: jedno,
czynimy sobie drugie.

 

 

* * *

 

istnieją takie spotkania na płaszczyźnie miasta,

gdzie pokrywa asfaltu i chodnika łopocze jak

skrzydełka. czekała przy fast foodzie, mówiła:

jestem tu for you, możesz mnie zjeść, wylizać kostki.

 

to przemoc  powiedział   nic na to nie poradzę,

trzęsą mi się nogi, miasto faluje, kiedy ciebie widzę.

uderzasz we mnie, przychodzę ci oddać wszystkie

te wiersze i świństwa.

 

istnieją takie spotkania na płaszczyźnie miasta i ludzie,

którzy nie widzą 3d. wypłakują oczy, ronią dzieci.

ona mówi  spływaj już, spadaj. mamy nierówno

na powierzchni, tu nic się nie utrzyma jak kwiaty i kioski.

 

odchodząc, nie zataczaj kręgów.

Powrót