ur. w 1969 roku. Autor tomów wierszy: Te sprawy (1995), Niebezpiecznie blisko (1996), Zimni ogrodnicy (1999), Przypadki i odmiany (2001), Bermudzkie historie( 2005), Zawsze wszędzie indziej – wybór wierszy1995 – 2005 (2008), Przester (2009), Szereg zerwań (2011), Pola toku (2013), Inwersje (2016).
Laureat Literackiej Nagrody Czterech Kolumn (2010) i Poetyckiej Nagrody Otoczaka 2009 – przyznawanej za najlepszy tom wierszy w danym roku (2010). Prezentowane wiersze pochodzą z przygotowywanego tomu Bezgrunt. Mieszka w Mikołowie.
[fot.: M. Kaczyński]
WYBYCIA
Dryfuję jak brzytwa pod lodem, w piaście wilgotnego ugoru, pustka
Pobiela pień najbliższej dali. Byłeś tam tylko na krótko, jak sekundnik
Zanurzony w chlorze, a teraz domyka cię ten nierówno ociosany trzos.
Z doły do góry jedną ulicą w poprzek pory, kręty zagon murów, świecidełka
Głów w prześwietlonej klatce kliszy, negatyw ujawnia więcej czarnych
Dziur niż słoneczny kadr zawieszony na haku oka. Jesteśmy bowiem
Wobec siebie niepoliczalni, w ostrokole cienia uwięźli, aż po zacisk gruntu
Pętli, położeni w przelocie komunikacyjnego wiewu, mając do końca tylko tę
Postać przeciągu. Sznuruj więc zew. W rozetkanym leju wygubi cię ziąb
Narastającego wiru, nie pójdziesz na samo dno tej kłody, albowiem dostęp
Do jej ruchu mieści się w ryglu trzymającym maszt tych napięć, owych
Skoczków anektujących najrozmaitsze pola, rozsiane na całej skórze twej
Planety, kłębka wydechu osiadłego parą na szybie. Wciąż tylko w jednej
Pozie, wygięty do tyłu i nieprzechylony żadnym wiadrem ługu w
Najmniejszą pędź najbliższych dni, bez kresu żyje się wszak ponad stan
Ciągłego odpływu, by lewitować nad mętnym lustrem nurtu, w tej głównej
Żyle naprężonej wahadłem strat mieści się cała poświata złożona ze wszystkich,
Których, chcąc nie chcąc, musiałeś pożegnać na paręnaście lat, by liczyć
Na ich skinienie wieka umożliwiającego wejście do wnęk nowego skrzenia,
Jakim będzie ustanie i zanik. Gromadzimy w sobie już tylko brak. Frędzel jawy
Zwisa jak zmięty, wyrzucony supeł. Masz w sobie płynne przekładnie,
Zbutwiały krążek serca i drżenie niedospanych rąk, na tyczce cienia przeskakujesz
W bok tych łakomie rozwartych korytarzy, nałożonych jak kartograficzna siatka
Na całą połać wrytą w mózg. Bez ocalenia, bez zapasu, w końcówce sinej krepy
Wyboru, holowniczo prowadzony przez krzaki cudzych trosk, w zmarszczce
Niskiego czoła bieżących następstw, nie ustępujesz temu w niczym.
Wyboistość to tylko spad. Wypchany żwirem worek stacza się na ciebie
Z ustronnej ścieżki hałdy. Wspinasz się na nią, nie znając innych dróg. To twój
Węzeł, grdyka dziurawiona odłamkami zwad, w którym mieścisz swój
Cały dobytek, ów wysuszony szpik ze skręconej płozy, na której huśtałeś się,
By nie pełzać w tej podkowie wskazań, jak na jakimś opuszczonym rżysku,
W tym przeplocie szturchnięć i zepchnięć na wodniste pobocza, kratki dławień
Strumieniami obrazków z tego lipnego kraju, bez którego i tak nie umiałbyś
Żyć dłużej niż miesięczny kod, w bezliku drętwym jak zimna poręcz. Wciąż u
Wyjścia, wypychany i przyciągany przez niewidzialne strony utraty, w zanikającym
Tętnie odnowienia tego, co ongiś było gibsze, raźne jak srebro w uchu, na tym
Półpiętrze tarć i godzeń, będąc przybytkiem dla prędkiej mgły. Tutaj się stań
I strać. W nierozumną przemień się spiralę, wypełzłszy z okadzonego echem
Labiryntu, prostego niczym trzask zapałki, w bezpostaciowej płetwie uniku, chromym
Powidoku spinającym wszystek wrzask w jeden kubeł chwil. Nie ma już nic więcej,
Niż to, co tylko otarło się o ciebie, przeszło obok jak mur, zatopiwszy w fałdach
Wszelki wyrzut wobec zmarnowanych rzekomo szans, jakby bez sztanc
Cokolwiek tutaj było, w ultradźwięku emocji czy racji nabitej jak zwitek na gwóźdź.
Będziemy się więc wlec. Do końca, do początku, poprzez wszystkie napotykane
Po drodze grodzie. Ruchomi jak piaski wchodzące na asfalt, mając jeno wyrwę za
Pełnię, nieskończenie cerowaną zamieć, zapętliwszy każdy komin, wychodząc
Tylko po to, by zaraz wniknąć w inny odmęt pylącego zaniechania, jawnie skryci
W biegu witym jak cierń drutu, wychył mety, pozostając po nic, pozostając po.
ROZZIEW
Zmienne tempo jednoczesnego rozpadu i scalenia. Niepochowane cienie
Łamane przez żerdzie i krawężniki wpełzają pod uszczerbione progi,
I spiesznie rozchodzą się po zamurowanych korytarzach, jak rozsiew
Czerwi, pulchnego prosa minut, w tym okręgu przepalanym iskrami rwanych
Tchnień. Przeładowane odpadkami koryta. Rozstrojony głos każdej
Sprzeczki łomocze w niezamknięte drzwi, spod spodu burka echo sinizn,
Które, niczym łakoma pleśń, skolonizowały już przyszłe dni. Nie idź
W zamaszyście pomazaną dal najbliższych skrętów, wyziewa z nich łatwopalny
Hak, na którym podwieszony jest garbaty wykwit śladowego oporu, gdyż
W tutejszym rozdźwięku zawiera się czytelna historia wszystkich dróg i
Niewidomych ścieżek, przecinających ochłap serca i cętkę mózgu, pokroiwszy
Je na resztki dozowane innym przy okazjach niemających już żadnych
Wag, lotnych niczym starty perz, zdmuchiwany z dłoni skierowanej w
Czyjąś, wypatrzoną twarz. Budzi się na chwilę półbyt trwań i okrawa go
Strach. Suniemy tedy przed siebie, obwiedzeni barierami miejskiego ruchu,
Smukli jak para szpadli, wyszarpani z chomąt, i grzęźnie po nas plama
W cynkowym załomie dna, jedynym, namacalnym obszarze tej plackowatej
Masy, która nas toczy w niewiadome otwory wychyniętych ostów.
Ściany dociskają oczy. Klamki wystają z futryn. Jesteś tylko coraz bliżej
Mety, która wyprzedza każdy spoczynek, i ruchomo tkwisz w worku
Rzuconym z impetem w kąt, napinając wiotkie końce jego parcianej powłoki.
Zdrętwiałe widoki usztywniają wypaczone ramy, płynnie odbywa się
Przesył żywych razów, wstyd za kogoś przybiera kształt szpica, który prędko
Otwiera kolejny bok. Tam mieszka przeciąg palca. Stamtąd wychodzi ten
Gryzący swąd. Piszczel w pysku psa. Lejce spraw. Wyłuskuj niematerialny
Schron, nawijając nieustannie drut na szpulę wkopaną w glinę gardła.
Podmuch naprężany przez szew widma kierunku przechyla ten wrak.
Spylona rdza użyźnia glebę zaświatu, który cię przyjął od pierwszego dnia.
ZAKĄT
W każdej godzinie jest czarna sekunda, w innej mierzei tchu mieści
Się bezbrzeżny uskok, dzięki któremu nieustannie spadamy na szczyty
Nagłych wyborów, roznoszących nas jak nawóz po wszystkich kątach
Tego placu, gdzie żyje się między punktami wyjścia i dojścia, będąc sztywno
Zawieszonym nad liniami coraz mniejszych manewrów, swobodnych
Przejść, niknących w oku zatrzymanym szeregiem żerdzi, i tylko sierść
Zrzucana przez psa okazuje się jedynym śladem głębszego przeżywania
Chwil, gdyż pod jednym dachem tłoczy się stale arsenał martwych ram,
Oddających kolejne stopnie zaniku, prowadzące w ten przerzedzony czas,
Świat utajonego zawrotu rzeczy i mgielnych relacji z każdą nową wizją
Przeniesienia się stąd, jakby na człowieka czekało coś jeszcze innego od
Tego, co bronowało go w tym litym spadzie krętego poboru, aż po sam
Wierch urojonych ogniw tego ciekłego rozbratu ze wszystkim. Nie ma
Ciebie poza demarkacją snu. Chłonie nas tylko końcówka tej nowej
Atmosfery, tworzonej przez wymianę innych na innych, dla lepszych
Recept na poprawę relacji z wędzidłami działań, wokół osinowych wbić,
Miałkich wejrzeń i stugębnych uwag, na grząskich kładkach rozkwita
Wszak taki tego wzór dla dalszych, topornych perturbacji ze stożkowatą
Nocą. Swobodnie się to odrzuca i przyjmuje z oporem, narzucona siatka
Kierunku rozdrabnia jego przestrzeń, i wciąż w tym samym miejscu się
Drepce, po kolei ugniatając te same garby, i ponownie przychodząc z
Pustymi dłońmi pod nasyp przy murze, jakby światy każdego nie były
Nigdy różne, a przystąpienia nie przynosiły innego finału niż głuchy szczęk
Domykanej ukradkiem śluzy. Ścięgna śniegu naderwał sypki cement.
Drogi wiodą tylko przez granie. Cykle ustają w szczerbach, żłobią na
Palcach odciski, i nie przenoszą w nowe ewakuacje dni. Widzą was
Wnyki rozszarpanych korzeni. Dźga cię ten strychulec przywidzeń, mieścisz
Się tylko w przysiadzie, tamowany kolejnymi kłodami, w kłódce mając
Swoje uroczysko, owe zatęchłe łożysko, spopielany floresami rzutów o kant
Każdej strony. Przekop tę macierz. Namierz hak. Pęta spirala. Odpina huk.
MATNIE
Jedynie na was mogłem zawsze liczyć, pełzające lub spionizowane
Półcienie, na każdym kroku, w każdej zapadni prostej równoległej,
W przechyleniu kąta ucieczki, byłyście zawsze przy mnie, nieustannie
Przypominając o czyhającym zaniku, wrastając plamkami pyłu w oko lub
Skórę, tego jedynego dnia, kiedy kończy się kalendarz i zaczyna się
Kolejna ściana dni, zmieniająca tylko nagłówek miesiąca. Wstąp po mnie,
Przechodni półcieniu. Wyniesiemy się razem stąd. Metalowa szyna wiruje
Nieustannie nad każdym wyborem, ścina z horyzontu dal, i spadając,
Pozostawia po sobie kwadratowy lej. Mieścimy się w najciaśniejszych ramach.
Prasuje nas hydrauliczny tłok. Trwa tylko odbieranie. Wszelkie zgromadzenie
Jest tylko początkiem rozejścia. Atrapy nachodzą na siebie tak szczelnie,
Że każde miejsce przypomina do cna ożywioną kłonicę, chłam jest tedy
Najbardziej pożądaną rzeczą, którą napycha się koszyki i plastikowe worki.
Strugi takich wejrzeń niosą w kierunku coraz bardziej płaskich rozlewisk
Niedorzecznych stanów, gdzie trwa płynna wymiana ról i gry okazują się
Kontrabandą zwaśnionych wymiarów, potyczek niekończących się w żadnym
Dołku kroku czy gestu, gdyż jedyną czynnością, na jaką jest się coraz bardziej
Skazanym, okazuje się płocha samoobrona, chaotyczny i ślepy taniec zakłamania,
Doklejania się do korowodu bieżących zwichnięć, potknięć dłuższych niż zimowy
Wysięg słońca. W kim jeszcze nie byłeś? Czego nie zaznałeś bardziej od
Zgrzytu mułu miedzy zębami, obracany w piastach migotliwych zejść z niejedną
Formą ościstych zjaw, w skrzelach tego rosnącego chrobotu, który
Wyłamuje każdy zamek i zostawia drzwi otarte na oścież sinego kołka.
Bledniemy i zostają po nas tylko śmieci. Piekarnik skwierczy do późna, poręcze
Są wyginane aż po świt, pierwsi pojmani przejeżdżają pod tobą w środku twojej
Nocy. Oddychamy tylko gaśniczą pianą. Tłumi nas latający koc czyjegoś splotu
Poleceń. Wszelkie dane umacniają kierunek przyspieszonego pożegnania się
Z wybudzoną stroną, kratują cię przekreślenia w rubrykach strat, i domagając się
Od ciebie wszelkiej obecności, niwelują rozkwit z każdego czubka wyobrażonych
Przenosin w niezapadłą jeszcze kryjówkę, gdzie chciałoby się, choćby na moment
Nieuwagi, odnaleźć swobodniejszy tok. Rojenia jako ostatni azyl. Napomnienia
To strażnicza budka bieżących przesileń. Odważ się i zmaż. Supeł to słomiany
Wiecheć wmówionych ci skaz. Nieopodal więc skacz do oczu nie mniej zbłąkanych,
Wygubionych w tym wilczym biegu, jałowej krainie obracania się w kółko, na
Półpiętrach wymienianych racji, które pakują wszystkie wiązki do pudełek konkretnych
Celów. Nie pochodzisz bowiem stąd, narzucony obwód zaciera po tobie wszelki
Ślad, każąc twardo chodzić z kąta w kąt, i sterczeć zawsze na linii strzału, w niedalekiej
Odległości od wypuszczenia sygnału, byś mieścił się w polu kratki, nie rozminąwszy
Się nigdy z żarnem swego cienia, bo żadna z różnic nie przypomina już o minionym,
Kiedy wykręcasz szmatę z mętnej, brudnej wody i rozwieszasz ją na brzegu wiadra.
Odśrodkowa cześć tego planu to kabura. W niej kryje się cała zamieć. Poza wnętrzem
Jest tylko szybko spadający spodek, śnimy niczym ćmy pod dnem, oddajemy
Z nawiązką jeszcze większy porcje wzgardy, nie licząc na proporcje w tym tobole
Uwędzonych spraw, wypróżnionych głów, rozszczepionych trzęsawiskiem dojść.
Eskortują cię kry. Nadziewa kolejny skurcz. Odrzut nie zna mety. Potrwasz jak miał.
WIDMEM NA WSKROŚ
Porcje porannych dźgań, spuchnięta połowa twarzy, owinięty szklaną
Watą tydzień, w tym nieustannym pochówku drobnych przerw, nikłych
Wytchnień od stęchłej mazi, kiedy każdy wymach okazuje się tylko jeszcze
Jednym fasonem uzurpacji wobec zastania spokoju na środku wrzącej,
Metalowej płyty. Odbierz wszystkiemu brzeg, odmów po kolei racji
Wszelkim dowodom na celowość takich perturbacji, koniecznościom
Wymów miejsca pod spichlerzem ruchliwej przemiany, gdyż nic nie posiada
Już końca, trwając w oczodole równobieżnych spekulacji, co do dalszych
Postaci najbliższego przejawiania się życia w półobrotach, jakie
Przychodzi wykonywać dla podtrzymania równowagi w tym pozbawionym
Balastu skrzydle, kolebiącym się w gardle i pod każdym czubkiem
Palca, jak w przenośnej klatce wstawionej między krańce dryfujących
Złogów, jakby każda kwestia była tylko rzeczą, którą można trzymać
Jedynie w ciasnych wnękach, by dawała poczucie twardości i stałej
Nieprzemijalności, w tym ośrodku zdrowia i jego utraty, jakim jest
Kolejny, podły dzień. Odchodzimy więc stale od prostych kątów, ściągani
Potrzebami podtrzymującymi dokuczliwy prymat materialnego chłamu,
Ściśle kierunkującego wszelkie inne odruchy, w pustej geometrii danego
Ciągu uwag co do wykonywanych prac czy podejmowanych zamiarów,
Od czego nieustannie się tylko ginie, zostawiając za sobą coraz bledsze
Ściany minionego rojenia o wyprzęganiu się z cudzych cugli, chodzenia
Po swoim tylko obwodzie, zamieszkawszy w rozkorzenionym trzęsawisku
Chwili, kiedy zostaje się zdanym na łaskawość czyjegoś humoru czy
Dotkliwą kapryśność szturmujących cię skaz. Sól na wewnętrznej dłoni,
Przyklejona doń potem, rzadka, ale jednakowoż wciąż żrąca, jest tą
Garstką, która ostatecznie zostaje najdłużej. Cienkie fragmenty ostatnich,
Przekrwionych sekwencji są resztką wyciekłej żywicy, bowiem stłoczenia
Obrazów uległy implozji, żyłeś nimi do końca, lecz żaden do końca nie
Był twoim gryfem, rozstrojenie rosło stale w każdym prześwicie, szczeliny
Nadymały się jak dysze, ludziom topniały twarze i dookolność widmem
Na wskroś się przenikała. Takie to są flanki, które utraciwszy wyznaczone
Miejsca, zastąpiły wszelkie koryta i nurty, zabrawszy inne minowe pola
W tym manewrze w głąb, ostaniu się wobec bezkresnego schodzenia w
Dół. Na wysypisku zużytych pomiarów i przęseł najmniej uszkodzone są
Tylko zabawki, wypełzłe z pękatych worków upiornych snów o ludnym
Kącie miasta, który odrywa się jak niema kra od ust ulicy i wpływa wprost
Do kolektury ścieku, gdyż nawet takim ujęciom towarzyszy maligna
Najbliższych wejrzeń, każdego dnia jest wszak coraz gorzej, gorzej się
Wchodzi na poddasza i gorzej odlatuje w najbliższe rowy, które teraz, jak
Łakome dzioby, zwabiają swoim meandrującym biegiem, stąd nie ma więc
Mowy o żadnej pomyłce, wszystko jest tylko, niekiedy przeoczonym, fiaskiem.
Rozkurz i breja. Dwa stany ciekłe i tylko jeden lotny. Zakrzyw pułap. Opuść dal.