Marcin Królikowski

Urodzony w 1974 roku. Warszawiak. Współtworzy Seminarium Literackie TenSamCel.

Interesuje się przeszłością stolicy, szczególnie dzielnicy Wola oraz historią twierdz Warszawa i Modlin.

Laureat ogólnopolskich konkursów poetyckich, między innymi: im. B. Faca,
im. K. Ratonia, im. H. Poświatowskiej, im. Z. Herberta, im. J. Różewicza, „O Granitową Strzałę”,
„O Laur Czerwonej Róży”.

Jego wiersze publikowano w czasopismach „Topos”, „Fraza” oraz „biBLiotece” – magazynie Biura Literackiego.

Lada dzień ukaże się jego tomik poezji Opowieść dwunastopiętrowa. Grozy poetyckie (Wydawnictwo Anagram, Warszawa 2017)

fot. Arkadiusz Łuszczyk

Ostatni bal na Gnojnej

 

Odwiedza mnie nocą maleńki duch ojca.

Dobrze wie skurczybyk, że mam mocny sen.

Gdy już zrobi swoje, kiedy się nastraszy,

zostawia na lustrach odcisk ektoplazmy

— emotikon z ustami w podkowę.

 

Znów miewa koszmary, znowu mu się śnię

i starym zwyczajem, zamiast w stronę światła,

idzie do lodówki, wie, gdzie trzymam wódkę.

Stawiam mu kieliszek niziutko jak kotu,

skarżył się przed śmiercią na chory kręgosłup,

cicho popłakuje, kępką siwych włosów owija

mój serdeczny palec.

 

Maleńki duch taty porusza meblami.

Zawsze go poprzedza ciężki zapach fajek.

Znowu mu się śnię, znów miewa koszmary,

wiesza się na szafkach, grzechocze sztućcami.

Preta — duch najgorszy z głodnych,

a może to nie on, tylko żrąca pryta,

jak mawiał na trzeźwo o siarczynach win.

 

Pośmiertne delirium trzęsie całym łóżkiem.

Słyszę Eleanor Rigby i People Are Strange.

Skąd się biorą ci wszyscy samotni mężczyźni

w tańcu z tulipanem, objęci za łby?

Dawno skremowani, a jednak na stole

pląsają ich cienie wżarte w politurę,

w bąbelkach wybrzuszeń toczą pianę z ust

wciąż nazbyt pijane, żeby mogły odejść.

Zaraz mnie obudzą, jeszcze tupią nogi,

bal na Gnojnej nareszcie się kończy.

 

Gdy zechcesz mnie objąć,

to proszę powoli.

Bez gwałtownych ruchów

i nie każ tłumaczyć,

czemu wciąż się boję.

 

 

Stężenie poświętne

 

„Urodził się raz drugi drobny bardzo kruchy

O skórze przeźroczystej chrząstkach bardzo nikłych

Pomniejszał swoje ciało abym mógł je przyjąć”

 

Zbigniew Herbert, Rozmyślania o ojcu

 

Cierpię na znużenie, opukuję księżyc

od wewnątrz, od pełni do pełni,

jestem świetlikiem, księżyc jak kokon

sennej głowy emituje seledynową poświatę,

kiedy cię wspominam i wiem,

nad ranem wykluje się z niego

tylko jęk zawodu – „tato

znowu tu przyszedłeś”.

 

Lunatykuję w twoim ciele,

widzę wyraźnie rozkład

ulic, na nich witraże pokruszonych liści,

pogoda liścieje, ziąb, śnieg z wiatrem

i już po wigilii, opadłe igły po żywej choince

wytrzepie się, bombki do zsypu wykruszy

i pamięć rozchwiana brakiem grawitacji

strząśnie ze mnie pożółkłe obrazki.

 

Od dwóch dni karetka dookoła bloku

kręciła się w kółko w sinawych rozblaskach,

głos kazał mi jechać, sprawdzić fioletowe pląsy,

z ciebie od dawna gadał telewizor,

cienie z monitora wżarły się na zawsze

w ściany, politurę podłóg, podobno

każdy umiera w samotności, musi tylko

wybrać odpowiedni kanał z obrazem kontrolnym.

 

 

 

Getto brutto — getto netto

 

Dzisiaj znów mój dyżur w getcie.

Może tym razem uda się ocalić

różę kwiat albo Różę Singer.

A może przypomnę sobie inną

delikatność i znów wrócę z kwiatem

paproci złożonym w nadpalonej

chustce, w kieszeni, na sercu.

 

Dzisiaj znów mój dyżur.

Zabiera mnie tam pani Piecykowa,

będziemy ocalać, a może szabrować.

 

Kobieta spod szóstki jęczy całą noc.

Ja też się źle czuję, jestem przecież nowy.

— Daj mi szansę kobieto — mówię do niej

przez ścianę, daj mi się urządzić, ale ona tylko 

mocniej natęża swój lament i wali pięściami.

 

Jestem pewien, że robi to na złość, wie że jestem młody,

że na świeżo zakochany w aryjskiej Paulinie,

która mogłaby przywrócić porządek w rozszczekanych

bramach, gdyby wyszła na spacer z owczarkiem alzackim,

o oczach tak wściekłych, że można od nich odpalać cygara.

 

Znów mam siedemnaście lat,

znów mój dyżur w getcie.

Znów mnie zaraziła

swoim snem sąsiadka.

 

 

Ostatni dom po Pawiej (71)

 

Stara brama splunęła, wypadłem jak pestka

w jar ulicy, w ostańce kamienic, te i tamte kwietnie.

Nie cierpię być w gościach, a ona mnie

gościć. Moja ciotka. Jej pamięć utknęła w soczewce

judasza już wtedy, gdy pięścią zamiast wybić oczy

wbili ją jeszcze głębiej w drzwi.

 

Nie ma ciekawszych okolic.

Teraz skwer getta prawie jak letnisko

bezleśne, bezwodne, niedorzeczne.

Landszaft z bazaru na Kole,

tak to widzę:

na ramy starych nałożono nowe

okna, miasto na przepalone fundamenty.

 

Sczerniałe studnie podwórek dokładniej

zagruntowano nowym, lepszym niebem.

Żaden cień nie wyjdzie spod ciężkich nawarstwień,

pęknięć na murach, śladów po odpryskach.

Starzy ludzie w bieliźnie strzegą kąpieliska,

w którym zamiast wody stężał mdlący asfalt,

ruch pod olejną farbą, wciąż skaczą z balkonów.

Znów drobna korekta i prawie nie widać,

jak kręgi po skoczkach rozchodzą się w trawie.

 

Już można się nie bać, można wyjść zza szafy.

Siny liszaj po zmarłych można jak tatuaż

zetrzeć słońcem, wywabić spod tynków drapanie zegara,

zanim hejnał straż wezwie. Ta strugą sikawki

w zburzone koryta wpuści nowe rzeki.

 

Rzeki statyczne, jeśli się upierać,

chociaż wciąż się po nich kręci

odwieczny cień trwogi.

 

Znamy go na pamięć,

karetka na sygnale,

sam sygnał karetki.

 

 

 

 

Ogród rozkopów miejskich

Tryptyk muranowski

I

 

Sprute chodniki wzdłuż ulic Solidarności czyli dawnej Leszno,

Jana Pawła czyli dawne getto wykasłują gruz, październik sypie

w nie własne kruszywo, witraże różnorakich liści, papierów, śmieci.

Chłodny czwartek szkli się w glinie kryształkami szkiełek, szybek, butelek,

kości prawdopodobnie zwierząt − prawdopodobnie − powtarzam

po trzykroć, kiedy widzę gotyckie napisy na kombinezonach robotników.

Obok wykopu przystanęła wycieczka starozakonnych, wpatrują się,

mówią poruszeni, gestykulują rękoma jakby coś w nich wybuchało.

Kiwają się, a robotnicy podejrzliwie patrzą, zrównani poziomem oczu

z poziomem ich czarnych butów, doczyszczają rowy, wciąż sypią

piach, niby to przypadkiem, na ich lśniący lakier ––

te buty przypominają trumny.

 

II

 

Te prace przypominają manipulację historią,

nerwowe poszukiwania, rowy sondażowe w miejscu zbrodni,

zacieranie śladów, w celu podmiany szczątków na świeże tworzywo.

Nieczyste sumienie wciąż szuka, pod pretekstem wymiany rur,

bunkra Mordechaja, chce do końca wyleczyć miasto z próchnicy,

wie jakie postępy poczyniono w kryminalistyce, wie że można po zapachu

spalenizny odnaleźć sprawcę sprawców,

ściągnąć czyste prochy choćby z Argentyny.

 

III

 

Wycieczka nie spuszcza oczu z rowów,

robotnicy w rowach oczu z wycieczki,

prucie chodników jest zawsze o krok

przed czarnymi krukami w chałatach.

Widać determinizm w nerwowym działaniu,

dziwna logika każe wciąż uciekać

wzdłuż dawno zatartych ulic,

prace nie mogą od lat się wydostać

poza obrys nieistniejącego getta.

 

Powrót