(ur. 1966) poeta, autor książek poetyckich Hostel (Łódź 2008), Zwłoka (Łódź 2010), Demoludy (Mikołów 2013), Golem (Mikołów 2014) oraz Śruba Archimedesa (Łódź 2016). Stały współpracownik Kwartalnika Literacko-Artystycznego „Arterie”.
Wiersze publikował m.in. w „44”, „Tyglu Kultury”, „Opcjach”, „Toposie”, „Frazie”, „Red-zie”, „Gazecie Wyborczej”, „Odrze", „Cegle” „Ricie Baum”, „Arteriach”, „Czasie Kultury”, Dzienniku łódzkim", "Fabulariach", "Pressjach" i "Migotaniach", „sZAFa”, „Inter”, „Helikopter”, „Fragment”, art.-zinie „Nowy BregArt”, w antologii łódzkich debiutantów Na grani (Łódź 2008) oraz w antologiach: Pociąg do poezji. Intercity (Kutno 2011), Węzły, sukienki, żagle. Nowa poezja, ojczyzna i dziewczyna (Kutno 2013), Przewodnik po zaminowanym terenie (Wrocław 2016), Ani ziemia jałowa, ani obiecana / Weder wüstes Land noch gelobtes (Dom Literatury w Łodzi, 2016).
Laureat Nagrody Otoczaka 2014 przyznanej przez Jerzego Suchanka. Stypendysta Funduszu Popierania Twórczości ZAIKS w roku 2016. Jego wiersze przetłumaczono na język niemiecki.
Bestiariusz
Może już pora na Telesfora, którego wściekłe
ujadanie zagoni cię pod mur? I staniesz oniemiały
w jego cieniu, naprzeciw fonii i wizji, naprzeciw
pikseli w kropelkach, lewitujących niczym zarazki
eboli. A on się będzie stroszył przed tobą jak własny
praprzodek, mięsożerny teropod, trząsł łuskami
zamienionymi przez ewolucję w wamę, zausznice,
grzebień i dzwonki, wyświetlanymi na ekranie.
Obraz też się trzęsie, bo byliśmy lawą i zamiast
zastygnąć, najpierw ulegliśmy eolicznym procesom,
by niespodziewanie przekształcić się w plazmę,
od kiedy proletariusze wszystkich kanałów, korzystając
z przerwy na reklamę, połączyli się w kawiorową
bolszewię, której jaja widywano już w triasie, jurze
i kredzie. W każdym razie odpuść sobie kogucich
spikerów o czerwonych oczach, których redukcję
możesz przeprowadzić za pomocą odpowiedniej funkcji
w aparacie. W aparacie? A więc znów historia zatoczy
koło, miażdżąc jednostkę jednym obrotem obiektywu.
I życie nigdy nie będzie beztroskim zrzucaniem skóry
pod palącym słońcem.
Duch w skafandrze
Czym sobie zasłużyłeś na paliatywną rzeczywistość
w czasach, kiedy dusza nie podlega ubezpieczeniu?
A duch? Tego jeszcze za życia przejmą łowcy skór
w imię egzegezy i będą uciskać rachunkiem zysków
i strat, aż zamieni się w decubitus. Symfonia życia
okaże się piskiem myszy w pułapce, obecnością
śmierci, którą złapałeś w potrzask z chwilą własnych
narodzin. Lecz co dalej? Jak wyprawić tę największą
zdobycz ludzkości, żeby nadać spreparowanemu
trofeum jakikolwiek sens? Nie ulec przy tym hałaśliwej
przemianie materii i jej głośnym fałszom rozpisanym
na dni pozbawione słuchu. Nie dopuścić do zaginięcia
bez wieści i nie umrzeć we własnym łóżku na samego
siebie. Nie pozwolić, żeby ciało pokryło się futrem,
pod którym trwa oszukańcza gra w kości. Nie wiedzieć,
że sukno tłumi wyroki losu, że wygranym podaje się
placebo; środek na biegunkę przeciwko przerzutom
dekad, by już do samego końca poganiały życie.
Metka
Treść zapowiada interesujące wnętrze;
życie w granicach skutkujących efektem
rodeo, jeśli na banderze naszych czasów
znajduje się XIV-wieczna ilustracja
wymiotowania, pochodząca z Tacuinum
Sanitatis. Bądźcie zdrowi, obywatele,
u których nudności wywołują słupki!
Na każdym usadowili się tłuści Szymonowie
Słupnicy, by być bliżej niebiańskiego
dobrostanu. Na czyich plecach się tam
wspięli, niczym błogosławieni purpuraci
w aureoli klimy, scholastyczni święci
rozlani na pokrytych skórą siedzeniach
limuzyn o nadwoziach dłuższych niż droga
krzyżowa? Nieważne, skoro i dla nas
mają podarki, odchody od ich dochodów
zawinięte we flak, byśmy mogli ich dary
przełykać jak metkę; kiełbasę surową
z mięsa wieprzowego w osłonce sztucznej,
smarowną, dobrze przyprawioną
z wyczuwalnym aromatem dymu.
Kacet
Pięć lat kacetu czy pięć lat karnetu? Właśnie się
skończył. Wydarto z niego wszystkie rubryczki.
Gdyby był kartką na wędliny, najpierw zjadłbym
mięso, a potem wypluł własne zęby. Jakoś tak.
Albo zupełnie na wspak. Wycofać się rakiem?
Gdybym tylko wiedział dokąd, na jakie pozycje?
Tymczasem życie jest ekspozycją; jak cię widzą,
tak cię piszą, ślepcy! Ich opowieść o mnie, spisana
alfabetem Braille’a, to nic innego jak miliardy
czarnych dziur! Wyobraź sobie własną historię,
odczytaną bez użycia światła. Podróż w ciemnościach.
Z nieważnym biletem miesięcznym,
całorocznym, zimą, w trzydziestostopniowym
mrozie albo w temperaturze próżni. Kruk
i wahadłowiec być może to wytrzymają, człowiek – nie.
Na szczęście możliwe są podróże w czasie.
Lot w stronę horyzontu, oddzielającego obserwatora
zdarzenia od zdarzeń, o których nie może
otrzymać żadnych informacji.
„Nigdy cię nie ma, kiedy coś zaczyna się dziać”
– stwierdziła moja zdeterminowana śmierć,
pozostawiając na poczcie awizo urzędowego
pisma: „Po uiszczeniu opłaty istnienie grobu
przedłuża się na wieki”. A więc taki wymiar
ma kosmiczny monolit? Taki ciężar katafalk?
Przeciwnie niż moje życie pod nimi, ulotne jak piórko
i kruche niczym drut kolczasty, opasający ten kacet
przez siedemdziesiąt lat po jego wyzwoleniu.
Żywot Minotaura
Ku własnym demonom zawsze podróżuje się w górę
rzeki. Nieważne, czy jesteś kapitanem Benjaminem
Willardem czy też porucznikiem Ellen Ripley (a wspomniana
rzeka przemieni się w międzyczasie w ostatni rozbłysk
znajomej galaktyki), w tej wędrówce towarzyszyć
ci będą jak wierne ogary dźwięki wagnerowskich Walkirii
z obracającej się na talerzu czarnej płyty, przesuwanej nadgarstkiem,
po półokręgu, do przodu i wstecz. „Nadlecimy od strony
słońca. A potem puścimy muzykę” – obiecywał szalony Kilgore,
bożek trzy w jednym, prawie czteropak; Wergiliusz,
święty Bernard z Clairvaux i Beatrycze. Skoro już przyszedłeś
na ten świat, musisz wypić to piwo, ciemne i mocne jak ścieg
Wszechświata, którym przymocowany jest do materii
zależnie od tego, w co wierzysz albo nie wierzysz, Bóg lub bies,
lśniący niczym łysa czaszka pułkownika Kurtza, otwarty
jak przekrój rany na grzbiecie ofiarnego byka, ciętego
na odlew maczetą. Ty byłeś Minotaurem na końcu labiryntu.