Robert Miniak

ur. w 1969 w Łodzi – polski poeta, prozaik. Absolwent polonistyki Uniwersytetu Łódzkiego. Wieloletni członek Zarządu Koła Młodych przy Łódzkim Oddziale Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Współtwórca i przedstawiciel zjawiska określanego przez krytykę mianem tzw. dykcji łódzkiej.

Autor tomików poetyckich: Refleksy (Piła 2006), Czarne wesele (Wydawnictwo Kwadratura, Łódź 2008), Drzewostany (Wydawnictwo Kwadratura, Łódź 2011) oraz wyboru opowiadań Święci z drugiej ręki (Miejska Biblioteka Publiczna im. C.K. Norwida, Świdnica 2013).

W latach 2007–2013 został laureatem ponad osiemdziesięciu ogólnopolskich konkursów literackich m.in.: im. R. Wojaczka (Mikołów), im. C.K. Norwida (Pruszków), im. K.K. Baczyńskiego (Łódź); w dziedzinie prozy: im. Z. Morawskiego (Gorzów Wielkopolski) im. W. Sułkowskiego (Łódź), im. W. Reymonta (Łódź).

W 2009 otrzymał nagrodę Marszałka Województwa Łódzkiego w uznaniu za osiągnięcia w dziedzinie twórczości artystycznej, upowszechniania kultury.

Publikował m.in. w „Tyglu Kultury”, „Toposie”, „Odrze” „Fragile”, REDzie i innych oraz wielu almanachach pokonkursowych. Jego utwory były tłumaczone na języki niemiecki, hiszpański, angielski, rosyjski.

 

wizjoner

              kiedyś język się skończy. Zostanie tylko poezja.

                                                               E. Breville

 

skąd wtedy wiedziałeś? Santiago Torresie,

kiedy ty żułeś tytoń, w odległym mieście

zapadał zmrok. ludzie kiwali głowami,

wplatali dłonie w deszcz.

 

na strychu wśród gratów stary Jakub zostawiał

za sobą oddech. zmieniał ciało

w cień a twoje myśli, Santiago, krążyły wokół

świecy jak światło.  potem chciałeś zarżnąć

 

wiersz, wyryć w sobie miejsce na psalm. to

musiało boleć, bo kiedy cię prowadzili

krzyczałeś, że nadchodzi czas, kiedy ludzie

wywieszą języki jak lonty. podpalą.

 

 

mów mi sarna

odkąd zdechł Morus, podchodziły  nocami

coraz bliżej. uczyły się języka, widział jak

wpatrują się w telewizor. zlizują przez szybę

każde słowo. ich sierść pachniała

 

czymś dawnym, jakby znali się wcześniej,

zanim jeszcze ojciec wymyślił mu

imię. potrafiły tak stać  i patrzeć, ale czuł,

że są mądre, szykują się do czegoś

 

ważnego. przecież były forpocztą

lasu, macką łąki. co wieczór schodziły

się do sadu jak nitki grzybni. próbowały

mu powiedzieć, że śliwa pod stodołą

 

jest brzemienna. przed wiosną urodzi mu

ogień. ale nie rozumiał. dlatego  rysowały

na śniegu kółka. mandale.

 

 

przyducha

 

lód odciął staw od światła i ryby modlą się o każdy

oddech. z wierzchu wszystko co niedorosłe, dłubie łyżwami

śnieg. staw jest białą kartką a kreski układają się w pięciolinię,

co biedniejsi znaczą butami

nuty.  melodia jest prosta -można zagrać

w hokeja, popchnąć patykami kamień.

w powietrzu pęka śmiech, dzieciarnia drze

kurtki i łokcie. niedługo przyjdzie Wigiliją

łyżwy skrzypią jak noże, szykują ostrza na łuski.

nocą przychodzą umarli, szukają swoich po śladach,

Olga maca dołek, gdzie przewrócił się wnuczek,

całuje lód.

 

 

rysunki

sny są dziurą w głowie, mawiał Jakub

wchodzi przez nie noc, a wszystko co czarne

miesza z dobrym. od tygodnia uczył

wnuczka łowić ryby, ale tylko w snach,

bo w dzień ziemia trzymała go mocno

za nogi. ludzie stawali nad kojcem

patrzyli jak mały śmieje się, macha rękami

i niebieską kredką rysuje rzekę.

dziadek nie miał twarzy,

ale to przecież normalne

umarłym nie wolno zdejmować kapoty,

sypać piaskiem w oczy.

 

osteoporoza

czy wiesz w jakim języku myślą głuchoniemi?

nasze dni są zimne jak igloo. próbuję nie skostnieć,

ale słowa prują się, przyszywają do siebie języki

na stałe. tracę wapń. wypływa na włosy jak bielmo.

 

pod poduszką tropy saren, kostki ptaków. coraz częściej

zasypiam z palcami zimnymi jak płatki

uszu. w moim śnie ojciec nie ma twarzy. stoi w sadzie,

 

a pod nogami roją się mirabelki. czasami przynosi

starą, zakurzoną lampę. mieszka w niej czarodziejski

dym, napełnia drżeniem pszczoły.

 

Powrót