ur. w 1982 roku, autor czterech książek poetyckich: Stany Skupienia (Stowarzyszenie Żywych Poetów, Brzeg 2008), Rekordy (MaMiKo, Nowa Ruda 2012), Umlauty (Wydawnictwo FORMA, Szczecin 2014) i Pospół ( Instytut Mikołowski, Mikołów 2016). Dwukrotnie nominowany do Nagrody Literackiej Nike – w 2013 i 2015 roku. Publikował m.in. w „Gazecie Wyborczej”, „Toposie”, „Odrze”, „Arteriach”, „Czasie Kultury”, Dwutygodniku, „Miasteczku Poznań”, „Ricie Baum” i „Dekadzie Literackiej”, a także w antologiach m.in. „Przewodniku po zaminowanym terenie”, (OPT, Wrocław 2016). Jego wiersze tłumaczone były m.in. na angielski, słoweński i hebrajski. Mieszka w Katowicach i Krakowie.
[fot.: Aleksander Rojek]
WEHIKUŁY WIERY
I
Wojna? Męska rzecz,
nam nic do niej.
Dla bab są modlitwy, dzieci
i gary, które trza wypełnić
choćby lebiodą.
Tak się u nas żyło,
aż usłyszałyśmy pepesze,
a potem już zmężniałyśmy,
zdzierając z siebie biel;
obeschły nam piersi
i zapomniałyśmy pacierze.
Ikony nakryto kocami -
nie dla świętych Wiery,
Nadziei i Luby takie widoki.
Dzieci jak dzikie kocięta
zabijały w lesie. Dom?
Był brezent, a zimą ciepłe psy
i kamienie między udami.
Co zdolniejsze łatały sołdatów,
kobieco i ciasno,
jak mama uczyła
i jak ona przyduszałyśmy
krasnych ciałem –
na wojnie stawałyśmy się
doskonalsze, niejedna klęła się
po nocach i cała w czerni,
że po wszystkim
już nigdy się nie zabije.
II
Dla mężczyzn to wojna
jest święta, a myśmy w kuchniach
właśnie stawały się święte.
Nigdy się tyle nie modliłam,
chociaż w Bogów nie wierzę,
nie wiem, jak się wierzy w nic.
Ale modliłam się do planet
i gwiazd, i do mokrej ziemi;
całowałam się nawet z ikonami
pantokratorów – tymi martwymi
płatami drewna, które dają ciepło
dopiero, gdy rzucone są w ogień.
III
Jak strzelali, wpierw konie się chowało,
tylko one nam zostały, tylko one mogły
nas wykarmić. Żyłyśmy we wsi prukw,
z babskimi zwadami, babskim hurkotem
w sercu i radiem bez dobrych wieści.
W cerkwi rządziły też baby, modląc się
do świętych bab. Tylko one rozumiały
to nieszczęście pustych kiszek i lędźwi,
tylko one widziały, jak ciała usychają.
A chciałyśmy być jeszcze jakoś piękne,
a został sam wiór. Dlatego ogień tak brał,
gdy iskry wpadały nam wprost do ust.
IV
Nawet rok po wojnie
pamiętałam woń chleba
wyrabianego z gałęzi
i wody z rzeki;
ten wstrętny zapach pstrągów
i ikry, komarów i kamieni;
chleb pachnący mułem,
tak płaski jak hostia
i cudem dany.
Nasze matule piekły go
by odgonić ogień od chat.
Nieraz trzy noce
z rzędu łaziły z bochnem.
Jakże one wierzyły,
że odstraszą tym ogień,
jakże zgubny był
płomień ich wiary.
Wyrzut
Wnet
i ta ostatnia wojna
skamienieje,
jak przed nią wojny
trylobitów,
pterodaktyli
i mamutów. Minie
dekada, dwie, trzy,
a potylica, rzepka, oko
staną na komódce
między paterą,
a bębnem z Borneo.
Są nawet muzea,
w których mają już
za szkłem resztki
Ludobójcy Wschodniego –
wyjęli go z tłustych
pokładów wapna,
gdzieś za Przemyślem.
Gatunek wymarły
(eksponat
okazowy).
Nie dotykać! – czytamy. Tyle
zostało po groźnym
żarłaczu:
z ucha młoteczek
i kowadełko na łapce,
z rąk dwa paliczki
w szczypczykach,
a z głowy suchy móżdżek
pod lupą,
która wciąż usilnie wytęża
swój wzrok.